Kurt Rosenwinkel – głębokie piosenki

Kurt Rosenwinkel – głębokie piosenki

Nowa płyta jednego z najlepszych gitarzystów jazzowych młodego pokolenia.

„Kurt Rosenwinkel jest jednym z najświetniejszych i najbardziej kreatywnych gitarzystów jazzowych grających obecnie.” – John Scofield.

Bycie gitarzystą jazzowym nie jest łatwym zajęciem. Przez ostatnie kilka dekad raczej nie przynosiło szczególnego prestiżu. Głowę daję, że większość osób deklarujących sympatię do jazzu kojarzyłaby ten gatunek raczej z instrumentami dętymi, fortepianem, kontrabasem, perkusją, a dopiero później z gitarą. Szerszej popularności to zajęcie również nie przynosi, no, chyba że jest się Patem Metheny’m. Już lepiej zostać rockmanem lub nawet – jeżeli przypadkiem mieszkasz w Ameryce – muzykiem country. Jednakże jest spora grupa fanatyków gitary, którzy decydują się grać jazz, bez namysłu wskakują w główny nurt, który utopił już wiele talentów klonujących Charlie Christiana, Django Reinhardta, Jima Halla, Kenny Burrella, Granta Greena itd. Najbardziej fascynujące jest to, że wciąż są ludzie, którzy i w szemrzącym potoku smooth, i w rwącym strumieniu bopu i free odnajdują własne brzmienie i tożsamość.

Kurt Rosenwinkel - gitara elektryczna

Jednym z gitarzystów, którym to się udało jest Kurt Rosenwinkel. Ten 35 –letni obecnie muzyk zaistniał szerzej po studiach w bostońskiej Berklee College of Music, na których dostrzegł go i zaangażował do swej grupy Gary Burton. Rosenwinkel zagrał m.in. na płycie „Six Pack” (w doborowym towarzystwie – w nagraniach wzięli udział Jim Hall, Kevin Eubanks, John Scofield i in.) tego artysty, a później dołączył do zespołu PAUL MOTIAN’S ELECTRIC dokąd trafił za rekomendacją Billa Frisella. Bez wątpienia jest jednym z najbardziej oryginalnych gitarzystów oraz kompozytorów utworów gitarowych. Jako swoich mistrzów wymienia George Van Epsa, Allana Holdswortha, Granta Greena, Kevina Eubanksa i Pata Metheny. Przyznaje także, że fascynują go Bill Frisell, John Scofield, Tal Farlow, Jimmy Page i Jimi Hendrix oraz Jim Hall. Jeśli chodzi o fascynacje pozagitarowe lista jest długa i znajdują się na niej m.in. Miles Davis, John Coltrane, Keith Jarrett, Bud Powell, Joe Henderson, Duke Ellington, Eric Dolphy, Max Roach, Wayne Shorter, Lennie Tristano oraz kompozytorzy klasyczni: Schoenberg, Dutilleux, Prokofiew, Ravel i Debussy.

Podobno już w wieku lat ośmiu wiedział, że muzyka będzie jego powołaniem. Cztery lata później zmienił instrument z fortepianu na gitarę, gdy zdał sobie sprawę, że nie zagra na klawiszach hard rocka. Pierwszą płytą jaką kupił w wieku dziesięciu lat była „Kiss – Alive II”. Jazz odkrył w rodzinnej Philadelphii przez… radio (nie do wyobrażenia obecnie, prawda?). Jedna z uniwersyteckich stacji nadawała świetną muzykę. Szeroki repertuar jaki prezentowano zainspirował go do poszukiwań w sklepach muzycznych. Niedaleko od domu działał także klub Blue Note, w którym odbywały się co tydzień jam session. Tam jak wspomina, dzięki wspaniałej atmosferze udało mu się uchwycić te elementy jazzowego abecadła, którego próżno uczyć się w szkole.

„W tej okolicy mieszkali przeważnie czarni, ale ktokolwiek pojawił się w drzwiach był zawsze mile witany – mówi Kurt. – Schodziło się tam wielu różnych ludzi i byli razem jak prawdziwa rodzina. To doświadczenie dało mi głębokie przekonanie o tym, co naprawdę oznacza jazz. Grało się tam osadzony w bluesie jazz, oczywiście były też standardy i duch wspólnoty jakiego wcześniej nie poczułem”.

Muzycy takiego kalibru, jak: Tony Williams, Eddie Green czy Al Jackson byli jego muzycznymi mentorami. Później miał okazję kształcić się wespół z Christianem McBride, Joey DeFrancesco i Ahmirem Thompsonem (obecnie THE ROOTS), z którym grał w zespole. Po skończeniu studiów na Berklee i przeprowadzce do Nowego Jorku w latach 90. występował w ciasnych klubach Manhattanu, występując w kwartecie z Markiem Turnerem (saksofon tenorowy), Jeffem Ballardem (perkusja) i Benem Streetem (bas). Razem utworzyli doborową grupę, a ich wtorkowe występy w klubie Smalls w Greenwich Village zostały zauważone przez krytyków i według nich brzmienie tych koncertów odzwierciedlają pierwsze dwa albumy nagrane dla Verve: „The Enemies of Energy” oraz „The Next Step”. Rosenwinkel zadebiutował albumem „East Coast Love Affair” w 1995 (Fresh Sound Records), trzy lata później nagrał „Intuit” (Criss Cross records), a po podpisaniu kontraktu płytowego z Verve Records, „The Enemies of Energy” (1999), „The Next Step” (2001) i „Heartcore” (2003). Pierwsza płyta wydana przez jazzowego giganta Verve – „The Enemies of energy” czekała na swoją premierę aż cztery lata. Pierwotnie nagrana została w 1996 roku.

„Nagraliśmy tę płytę, gdy nie miałem jeszcze kontraktu płytowego. Wiedzieliśmy jednak, że musimy ją zarejestrować, ponieważ ta muzyka powinna była zostać pokazana. Zrobiliśmy to z pomocą wielu przyjaciół. Celem było zrobienie czegoś o dostatecznie wysokiej jakości, aby mogło to zaistnieć w realiach dużej firmy płytowej.”

Nagrania kosztowały całkiem sporo pieniędzy, ale inwestycja najwyraźniej się artyście opłaciła. Po wielu próbach i wysyłaniu płyty do różnych firm udało się podpisać kontrakt z wytwórnią Impulse, dla której Kurt i jego zespół nagrali album w 1998 roku. Wkrótce potem wytwórnia Impulse została wchłonięta przez koncern Universal, którego jazzowy oddział grupa Verve przejęła kontrakt. No i okazało się, że artysta cierpi z powodu nadmiaru urodzaju: miał na koncie nagrane dwa albumy, oba nie wydane. Wytwórnia Verve zdecydowała wówczas, że wyda jeden z nich i z pewnych powodów postanowiono wydać płytę „Enemies…”. Druga płyta pozostała nie wydana do dziś. Rosenwinkel zapytany o nią, nie wyklucza, że w końcu ukaże się ona na rynku jako, że z artystycznego punktu widzenia nie ma żadnych powodów dla których miałaby zostać „półkownikiem”. Problemem są zapewne prawa wytwórni do materiału i jak to często bywa niesprecyzowane plany decydentów.

Po nagraniu dwóch płyt dla Verve, które ugruntowały pozycję tego młodego gitarzysty na scenie jazzowej, zwracając uwagę fanów i krytyków przyszła pora na nowe inspiracje, które miały wpływ na powstanie utworów na kolejny album „Heartcore”.

Wykonywaliśmy materiał z „The Next Step” i graliśmy go w większych pomieszczeniach jak teatry czy sale koncertowe – wspomina Kurt. Muzyka z tej płyty była stworzona do grania w małych pomieszczeniach, podobnie jak be-bop. Nie możesz grać tego w dużych salach. Ciężko jest poruszyć te wielkie przestrzenie i nie tego chciałem. A to jest moja dewiza – sprawiać by pomieszczenie ruszyło się z posad. Więc zacząłem wyobrażać sobie nową muzykę, która miała wypełnić te wielkie przestrzenie.

Punktem zwrotnym było spotkanie z legendarnym artystą i producentem Q-Tip (Jonathan Davies, znany ze słynnej formacji A TRIBE CALLED QUEST). Być może właśnie wtedy gitarzysta zdał sobie sprawę, że kojarzone z hip-hopem elementy mogą dodać energii jego własnej muzyce. Spotkanie skończyło się tym, że czarny hip-hopowiec został producentem kolejnej płyty Rosenwinkela „Heartcore”. Podczas sesji obydwaj panowie zgodzili się, że nagrania powinny przebiegać w myśl zasady „keep it simple”. Hasło to symbolizujące dążenie do nieskomplikowanych i naturalnych rozwiązań, które z płyty na płytę stawało się coraz bardziej oczywiste dla Rosenwinkela, stało się obowiązującym podczas tej sesji. W efekcie powstało jedenaście oryginalnych kompozycji o charakterze dość zaskakującym jak na tego muzyka. Gdzie ukryły się wpływy hip-hopowe? W partiach rytmicznych? To rzecz oczywista, choć w przypadku tej muzyki nie ma aż tak rzeczywistego przełożenia. W… harmonii? Czemu nie! Otóż, według gitarzysty odnalazł on w hip-hopie bardzo wyrafinowane harmonie, a wiele momentów w hip-hopie przypomina mu napięcia harmoniczne kojarzone przez niego z muzyką Schoenberga. Chodzi dokładnie o kreację akordów bardzo uzależnionych od dynamiki wykonania. Przy zróżnicowanej instrumentacji owa dynamika tworzy harmonię, która niekoniecznie wygląda dobrze w jazzowej teorii, ale doskonale działa w praktyce.

W tym czasie gitarzysta ogarnięty był myślą o stworzeniu płyty idealnej, którą jak sam mawiał będzie w stanie odtworzyć w spokoju w czyjejś obecności, bez myślenia i narzekania na jej niedoskonałość. Stąd nagrywał album przez dwa lata, wytrwale pracując w swoim studio w Brooklynie. Dogrywał ścieżkę za ścieżką, mozolnie wycinając i zastępując kolejne fragmenty i loopy do czasu gdy miał już to, do czego dążył. Porównywał to potem w wywiadach do malowania, gdy cały proces kończy się półtoracalową warstwą farby na płótnie. Mimo, że w nagraniach wzięło udział kilku muzyków Rosenwinkel odpowiedzialny był za większość partii. Do nagrań dodał dodatkową gitarę, bas, akustyczne i elektroniczne bębny, instrumenty klawiszowe, perkusyjne i śpiew.

W tym roku światło dzienne ujrzał nowy zestaw nagrań Rosenwinkela „Deep song”. Kompozycje na najnowszą płytę pisał z myślą o swoim zespole. Biorąc pod uwagę, że zaprosił do współpracy takich gigantów młodego pokolenia jak Joshua Redman, Brad Mehldau czy Larry Grenadier płyta niejako automatycznie stała się wydarzeniem. Nowy krążek nagrał w dość klasyczny sposób: wpierw zespół zagrał serię prób i koncertów w klubie Fat Cat w Nowym Jorku, który ma wyjątkowo dobrą reputację. Następnie muzycy wystąpili na kilku większych imprezach, a po dwóch tygodniach urlopu spotkali się na trzydniowej sesji nagraniowej w studiu Avatar w Nowym Jorku. Dało to okazję do doskonałego zapoznania się z materiałem i swobodę podczas nagrań. Skąd taki dobór muzyków? Panowie wcześniej spotykali się niejednokrotnie podczas rozmaitych sesji nagraniowych oraz mieli okazję obserwować się podczas tras koncertowych po nowojorskich klubach. Byli przez długi okres czasu dobrymi znajomymi, muzycznymi przyjaciółmi, szanującymi wzajemnie swoją twórczość. Rosenwinkel w przeszłości wspominał o sformowaniu zespołu z Mehldau i Redmanem, ale oni wciąż byli zajęci własnymi projektami i zespołami, stąd też projekt zaczął przybierać realne kształty latem 2004 roku, gdy razem pojechali na trasę po Europie przygotowującą do nagrania albumu.

Redman nie grał wcześniej z Rosenwinkelem, ale od lat obserwował jego rozwój jako muzyka. Jest też autorem tekstu z wkładki do pierwszej płyty gitarzysty, w którym komplementował go następująco: „Jego technika jest cudowna. Jego słuch wielki. Timing – solidny. Rytm okrutny. Artykulacja – precyzyjna. Jego barwa przeszywająca, ale ciepła. Jego narracja luźna, ale dynamiczna. Jego pomysły często zadziwiające, czasem szokujące, ale zawsze zniewalające i zwykle satysfakcjonujące. Jest nie bojącym się ryzyka solistą, czujnym akompaniatorem i poetyckim kompozytorem (…). Jest uporządkowanym, intuicyjnymi innowatorem… naturalnym i niezwykłym.”

Po raz pierwszy w nagraniach gitarzysty pojawia się fortepian. Jego pojawienie się jako dodatkowego instrumentu odpowiedzialnego w grupie za prowadzenie harmonii dało gitarzyście większą swobodę w grze solowej, choć niekoniecznie, w jego opinii, odbiło się na zmianie sposobu komponowania utworów.

„Czuję się bardziej wyrazisty jako gitarzysta, gdy w moim zespole jest fortepian, ponieważ mogę skupić się na wyrażaniu melodii, a to robię najlepiej. Uwielbiam «fruwać pomiędzy» harmonią, którą tworzy fortepian zamiast ją kreować osobiście (…) co nie oznacza, że nie lubię grać w trio na przykład. Robię to, ale po prostu wybieram inny materiał, taki, który jest mniej specyficzny pod względem harmonii.

Wśród nagrań, w większości autorstwa Rosenwinkela, pojawiły się nowe wersje starszych kompozycji: Synthetics (z „The Enemies of Energy”) oraz Use of Light (z „The Next Step”), standard If I Should Lose You oraz melancholijny Deep Song z repertuaru Billie Holiday. Kompozycję Cake artysta oparł na kompozycji George’a Gershwina Let Them Eat Cake. Tytuł albumu idealnie odzwierciedla podejście jego autora do jazzu. Zawsze uwielbiał muzykę, która miała w sobie „jakość” i począwszy od Billie Holiday, przez Coltrane’a, Rollinsa, Colemana, Davisa po Billa Evansa zawsze były do „głębokie” utwory.

Tytułowy utwór, autorstwa duetu George Cory-Douglass Cross to dla gitarzysty jeden z najpiękniejszych utworów jaki kiedykolwiek słyszał. Gra tę kompozycję do wielu lat i kilkakrotnie próbował zarejestrować ją, ale dopiero podczas sesji do najnowszej płyty udało mu się ożywić ducha oryginału. To utwór, który Rosenwinkel gra za każdym razem w ten sam sposób.

„Nie ma w nim solówek, są części. Mogę trochę improwizować i upiększać, ale praktycznie próbuję pozostawić to w oryginale jeśli chodzi o aranżację. To tak piękny kawałek muzyki, że nie potrzebujesz robić z nim nic więcej, niż tylko zagrać go. Dla mnie, jako muzyka, jeśli utwór, który gram inspiruje mnie, to nie jest tak, że z definicji potrzebuję w nim zagrać solówkę. Ludzie myślą, że w jazzie chodzi o granie solówek, ale ja nie muszę wszędzie grać solo.”

Zapytany o swoje brzmienie odpowiada:

“Chciałem w pewnym sensie osiągnąć coś pomiędzy Allanem Holdsworthem i Grantem Greenem, ale również chodziło mi o podejście do akordów Keitha Jarretta, o tę jakość tworzenia przestrzeni harmonicznej w czasie gry solowej. Oczywiście Holdsworth czyni to także liniami złożonymi z pojedynczych nut, ale połączenie akordów i melodii jest tym, co słyszę obecnie w swojej głowie. Keith jest tego mistrzem podobnie jak Bud Powell czy Elmo Hope. Stąd mógłbym powiedzieć, że próbuję skojarzyć razem pewne aspekty gry Allana Holdswortha, Granta Greena, Keitha Jarretta, Buda Powella i Elmo Hope’a na gitarze.

W swoich utworach często śpiewa unisono z gitarą. Nie ma jednak zamiaru zostać wokalistą jak George Benson, do którego z tego względu jest porównywany. Dla niego jego głos jest częścią brzmienia gitary, stąd od kilku lat używa mikrofonu podczas koncertów, a w studiu delikatnie domiksowywuje wokal do gitary, ustalając proporcje, które – jak mawia – odzwierciedlają jego balans pomiędzy pewnością, a niepewnością co do tego aspektu brzmienia. Pracuje nad alternatywnym strojem dla gitary, co nierzadko przysparza mu problemów podczas zapisywania pomysłów. Jak sam przyznaje musi używać wtedy tunera, by zorientować się jaką nutę naprawdę zagrał. Wśród wielu gitar jakich używa najważniejszą jest instrument Dangelico model NYSS-3. Lubi jej ciepłe, „grube” brzmienie z wybijającym się wybrzmieniem, które pozwala mu ciągnąć za sobą zespół i prowadzić go w różnych kierunkach.

Kurt Rosenwinkel nie stroni od nagrań w charakterze sidemana. Od początku swojej kariery pojawił się na ponad pięćdziesięciu płytach, nagrywając z rozmaitymi artystami o odmiennej stylistyce. Zawsze jednak podkreśla, że najważniejszy jest dla niego własny zespół. Gitarzysta występuje także i nagrywa z zespołem Briana Blade’a FELLOWSHIP (o tym perkusiście pisał ostatnio na naszych łamach Jacek Pelc). Jest także muzycznie aktywny poza jazzem. Gościnnie zagrał z kameralną grupą THE KANDINSKY TRIO, która wykonuje kompozycje z pogranicza nowoczesnej klasyki z elementami improwizacji (w partiach gitary właśnie). W wywiadach gitarzysta przyznaje się do fascynacji muzyką filmową, więc kto wie, czy następny krążek jego autorstwa nie będzie soundtrackiem… Obecnie Kurt Rosenwinkel rezyduje w Zurychu. Do Szwajcarii trafił za sprawą żony, która pochodzi z tego kraju. Wpływ na przeprowadzkę ma też zapewne sytuacja społeczno-polityczna w Stanach, którą muzyk w jednym z wywiadów określił jako nieciekawą i trudną do zaakceptowania. Przez ten rok artysta będzie wiele koncertował. Jak dotąd występował dość daleko od granic naszego kraju, ale być może wkrótce to się zmieni. Informacji o koncertach szukajcie na jego stronie http://www.kurtrosenwinkel.com